Dziki kemping nie na dziko pod lodowcem Morteratsch

Doskonałe miejsce dla tych, którzy potrzebują więcej przestrzeni i kontaktu z naturą, niż oferuje większość kempingów.

SZWAJCARIAO PODRÓŻACH

6/25/20226 min read

Szwajcaria to kraina gór, czyli coś w sam raz dla mnie. Miejsc wartych zobaczenia jest tu mnóstwo i ciężko zdecydować jaki kierunek obrać. Cały wieczór podróżowałam palcem po mapie, szukałam kempingu z widokiem, u podnóża wysokich gór, blisko szlaków, który byłby jak zwykle skromny i niedrogi. Tym razem przejechałyśmy niespełna 100 kilometrów na zachód, na kemping u podnóża lodowca Morteratsch.

Już kilka razy zdarzyło mi się użyć w podróży określenia „raj”. To jednak był raj w nieco innym klimacie... Nie raz słyszę, że jezioro i góry to idealne zestawienie. A jezioro i lodowiec? Taki właśnie widok rozpościera się z kempingu Morteratsch. Z początku wahałam się nad jego wyborem, bo wydawał mi się ogromny, gdy oglądałam go w internecie, a szukałam przecież czegoś kameralnego. Ten kemping obalił jednak stereotyp, że duży oznacza komercyjny i przeludniony. To miejsce okazało się oazą spokoju, jednym z najlepszych kempingów, jakie odwiedziłam.

Z oddali widać było górujące nad okolicą, ośnieżone szczyty. Ucieszyłam się, kiedy droga prowadząca na kemping skręciła właśnie w ich stronę. Po wielkości kempingu spodziewałam się raczej bogatej infrastruktury i ogromnej ilości miejsc, ale ku mojemu zdziwieniu nic takiego nie zastałam. Kemping był bardzo dobrze zaopatrzony, ale nie było to nic ponad najpotrzebniejszy serwis. Sklepik ze świeżym pieczywem, plac zabaw i niewielka restauracja to wszystko ponad podstawowe sanitaria, jakie to miejsce miało do zaoferowania. Nie wspomniałam o jeszcze jednym, nietypowym udogodnieniu, z którego wyjątkowo zdecydowałyśmy się skorzystać, czyli o saunie. Jestem wielką miłośniczką saunowania. Anika nie miała dotychczas okazji, by zaznać tego luksusu, dlatego bez zastanowienia zgodziła się spróbować czegoś, co w jej dziecięcym świecie owiane było jeszcze tajemnicą. Niewielka, drewniana, przyjemnie rozgrzana sauna z cudownym widokiem na góry, pachnąca lasem w środku i na zewnątrz, była idealnym zakończeniem dnia po jednej z naszych górskich wycieczek.

Kemping podzielony był na strefy dla kamperów i dla namiotów. Obie przypominały zwykły las poprzecinany drogami dojazdowymi. Miejsca były oznakowane, ale bardzo przestronne. Zapewniały prywatność i spokój wszystkim gościom - zarówno samochody jak i namioty ukrywały się w gęstym lesie. Garstka przypadkowych ludzi odgradzała się od wszelkich przejawów cywilizacji po to, żeby w swoim małym, rodzinnym gronie korzystać z tego dzikiego, niedostępnego zakątka, jaki udało im się znaleźć.

Na krańcu kempingu znajdowało się niewielkie jezioro. Wspaniałe miejsce na odpoczynek, spacer lub ognisko. Cały kemping sprawiał wrażenie, jakby został wpasowany w tamtejszą naturę, jakby nic nie zostało wycięte czy usypane specjalnie pod jego budowę. Jedynym wkładem ludzkiej ręki wydawały się być drewniane kładki nad strumieniami, które nienaruszenie płynęły przez jego środek.

Kemping był punktem wyjściowym dla kilku szlaków prowadzących w stronę lodowca. Na dnie doliny znajdowała się łatwa, płaska droga biegnąca wzdłuż wartkiej rzeki, kończąca się tuż u jego podnóża. Całość trasy to zaledwie 2,5 kilometra i mniej niż 50 minut w jedną stronę. Nieco wyżej pięła się leśna ścieżka prowadząca do schroniska. Choć wysokogórskie spacery z Nacho są zwykle bardzo trudne, postanowiłyśmy zaryzykować i wybrałyśmy trudniejszą drogę. Głównie z tego powodu, że dzień był upalny, a szlak wiodący przez las zapewniał nam nieco więcej cienia. Z początku droga była łatwa i przyjemna, nie raz mogliśmy schłodzić się w zimnej rzece, napić świeżej wody ze źródeł i odpocząć w cieniu drzew. Paradoksalnie, im wyżej się wspinaliśmy, tym goręcej się robiło. Droga do schroniska miała nam zająć dwie godziny, ale ze względu na upał dłużyła się okropnie.

Po około godzinnym marszu naszym oczom zaczęły ukazywać się przepiękne widoki. Skaliste granie pokryte były ogromną warstwą śniegu i lodu, a spomiędzy szczytów, jak zamarznięta rzeka, zsuwał się jęzor lodowca Morteratsch. Jest to jeden z największych lodowców Alp wschodnich. Kiedyś połączony z sąsiadującym lodowcem Pers, a dziś samotnie spływający doliną o tej samej nazwie. Najwyższy sąsiadujący z nim szczyt ma wysokość 4020 metrów nad poziomem morza i wyznacza granicę Szwajcarii i Włoch. Na temat samego lodowca bardzo wiele można się dowiedzieć ze ścieżki edukacyjnej, która wiedzie wzdłuż głównej trasy. W ciągu ostatnich 150 lat jego czoło cofnęło się aż o 2,5 kilometra, jednak według naukowców, swoją historyczną, minimalną objętość osiągnął ok. 7 tysięcy lat temu. Jego nazwa również skrywa wiele ciekawostek. Według szwajcarskiej ludowej legendy Die Jungfrau vom Morteratsch wiąże się ona ze smutną historią miłosną...

Cała droga była bardzo malownicza, a gdy skończył się las, właściwie nie chowałam aparatu. Niestety Nacho, który z oddali dostrzegł świstaka, podekscytowany narzucił nam tak wymagające tempo, próbując go dogonić, że obie byłyśmy kompletnie zmachane, jeszcze zanim dotarłyśmy do celu. W schronisku padłyśmy w cieniu, na drewnianych ławkach i tak leżałyśmy, nie kiwając nawet palcem. Niestety w drodze powrotnej czekał nas ten sam szlak i ani trochę mniej wysiłku, bo tę właśnie część górskich wypraw, zejście, Nacho uwielbia najbardziej. Rozpędza się wtedy i nie zważając na kamienie, korzenie i inne przeszkody, biegnie w dół jak szalony. Jak husky. A ja pędzę razem z nim...

Ta pozornie łatwa i przyjemna droga wymęczyła nas ogromnie. Uznałyśmy, że zasłużyłyśmy na chwilę relaksu i coś "extra". Zostawiłyśmy Nacho, który odsypiał trudy dnia, może jeszcze śniąc o świstaku, i poszłyśmy skorzystać z kempingowej sauny. Można ją było wcześniej zarezerwować i korzystać z niej na wyłączność przez całą godzinę. Podczas pobytu w saunie, przez ogromną, przeszkloną szybę, można było podziwiać lodowiec, a po wygrzaniu się wewnątrz drewnianej chatki, schłodzić się zimnym prysznicem na zewnątrz. Mimo upałów w ciągu dnia, na tej wysokości wieczory były raczej chłodne, więc sauna przed snem sprawdziła się jak ciepłe mleko.

Na kempingu Morteratsch spędziłyśmy prawie tydzień. Nie był to najtańszy kemping, na jakim byłyśmy, ale jak na Szwajcarskie warunki cena była nadal akceptowalna. Można powiedzieć, że bliskość natury i skromność są tutaj w cenie. Polecam to miejsce wszystkim, którzy chcieliby poczuć się prawie jak podczas kempingów na dziko, ale nie mają jeszcze odwagi, by spróbować, lub po prostu wszystkim, którzy potrzebują więcej przestrzeni i kontaktu z naturą niż oferuje większość kempingów.