Lofoty i Islandia, czyli jak zakochałam się w północy.

Zupełnie nie wiem, dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten wspaniały pomysł, żeby zimą, zamiast uciekać ku słońcu, kierować się tam, gdzie ta pora roku jest najpiękniejsza - na koło podbiegunowe.

NORWEGIAISLANDIAO PODRÓŻACH

10/8/202411 min read

Zawsze uważałam się za ciepłoluba. Południe Europy albo daleka Azja wydawały mi się idealnymi kierunkami na ucieczkę od polskiej, ponurej pogody. Kiedy w zeszłym roku zabrałam Anikę do Oslo na poszukiwanie prawdziwej zimy, zdałam sobie sprawę z tego, że tęskniłam za chrupiącym pod butami śniegiem i mrozem, których ostatnie, dobre wspomnienia sięgają jeszcze czasów mojego dzieciństwa. Poczułam niedosyt zimy. Problem w tym, że w Polsce prawdziwych zim już nie ma...

Zupełnie nie wiem, dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten wspaniały pomysł, żeby zimą, zamiast uciekać ku słońcu, kierować się tam, gdzie ta pora roku jest najpiękniejsza - na koło podbiegunowe. Nie raz przeglądałam i podziwiałam profile podróżników zapuszczających się w te najzimniejsze rejony, marząc o wyprawie na północ Norwegii, na Islandię czy nawet na dalekie krańce Kanady. Zachwyca mnie ich dzika przyroda i surowy klimat. Stało się to nawet moim małym marzeniem, ale z jakiegoś powodu spełnianie tego marzenia odkładałam w nieskończoność. Jak więc doszło do tego, że już w pierwszych miesiącach roku, odwiedziłam dwa z tych miejsc, a pomiędzy pisaniem kolejnych akapitów tego tekstu, szykuję się do następnej wyprawy na północ? W pierwszej kolejności zawdzięczam te podróże tacie, który znając moje zamiłowanie do fotografii i doceniając moje amatorskie oko, w prezencie gwiazdkowym podarował mi warsztaty fotografowania zorzy polarnej, odbywające się właśnie na Lofotach. Wyjątkowy prezent! Chyba nikt z nas nie miał wtedy świadomości, jak wartościowy się on okaże i jak namiesza w moim wcale niebanalnym i nienudnym życiu.

Lofoty

Nigdy wcześniej nie byłam uczestnikiem zorganizowanej wyprawy, nie musiałam podporządkować się liderowi z określonym harmonogramem na każdy dzień. To zwykle nie moja bajka. Ja podróżuję solo, w duecie, ze swoim stadem, ewentualnie jako organizator i zwykle sama sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. To jedyny sposób podróżowania, jaki do niedawna znałam. Potraktowałam więc ten wyjazd jak nowe wyzwanie, tym bardziej że w czasach covidowej izolacji zatraciłam moje zdolności społeczne i opuściła mnie moja towarzyska dusza... Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

To nie był typowy, zorganizowany wyjazd. Był to zlot "fanatyków" fotografii, gotowych wstawać przed wschodem słońca, wielokrotnie wracać w te same miejsca, niekiedy oddalone od naszej bazy o 150 kilometrów tylko po to, żeby uchwycić wyjątkowo fotogeniczny kamień w najkorzystniejszym świetle. Z uśmiechem na twarzach zarywali noce. Czasem po to, żeby upolować zorzę polarną, a czasem, żeby zwyczajnie dokończyć butelkę dobrej, kupionej na lotnisku whisky i znów zerwać się bladym świtem, by z jeszcze ciężką głową szukać kolejnych mistrzowskich kadrów.

Program wyprawy też ciężko było określić mianem "uporządkowanego". Nie dlatego, że nie był przemyślany, wręcz przeciwnie! W tak nieprzewidywalnym klimacie nie da się zaplanować z góry całego tygodnia, a najdalej jeden, może dwa kolejne dni. To był ten moment, w którym doceniłam pracę i sens istnienia lidera, który znając Lofoty jak własną kieszeń, bez najmniejszego trudu żonglował punktami programu, dopasowując je do pogody tak, żebyśmy wyciągnęli z tego wyjazdu, jak najwięcej.

Choć wszystko to mogło zabrzmieć nieco sarkastycznie, to uwierzcie mi, chciałam wyrazić mój ogromny zachwyt nad tą wyprawą. Miałam naprawdę ogromne szczęście poznać ludzi pełnych pasji, otwartości i historii, mogących zapełnić kartki bardzo dobrej książki. Ludzi, którzy nie tylko wnieśli ogromną wartość w tę podróż, ale zostali w moim życiu na dłużej, stając się jego częścią. Wystarczyło wyjść ze strefy komfortu... Zabawne, że dla jednych oznacza to wyruszenie w samotną, pełną niewiadomych podróż, a dla mnie granicę komfortu wyznaczała wyprawa, która była w pełni zorganizowana. Wystarczyło pojechać.

Wolisz słuchać, niż czytać...? Nie ma problemu. Wiem, że dziś łatwiej założyć słuchawki i zatonąć w dźwiękach. Specjalnie dla Ciebie nagrałam tę opowieść. Posłuchaj jej...

Gdy grupę nietuzinkowych ludzi wywozi się w środku zimy na koniec świata, to jakby znaleźć się wraz z nimi na innej planecie, nie pamiętając, skąd się pochodzi i kim się właściwie jest. Liczyło się dla nas "tu i teraz", czas płynął niezależnie od reszty świata, a doba zdawała się mieć ze 40 godzin. Tak właśnie pamiętam Lofoty.

Magia tego miejsca tkwi w kolorach. Choć zimą dni są krótkie, te kilka godzin, w których słońce unosi się tuż nad horyzontem wystarcza, żeby stworzyć całą paletę barw. Pamiętam lazurową, wręcz nierealnie turkusową wodę, z której wyrastają białe szczyty. Nie zżółknięte, nie szare od brudu i smogu, nie rozdeptane podsypanymi solą podeszwami... po prostu śnieżno białe. W tle niebo, które przy bezchmurnej pogodzie przybiera odcienie różu, fioletu lub błękitu, jakby utknęło nie w złotej, a w pastelowej godzinie. Gdy słońce zasłaniają chmury, niebo staje się szare i dodaje odrobinę dramaturgii do tej idyllicznej, górskiej scenerii. Dopełnieniem krajobrazu są malutkie, urokliwe wioski rybackie, które zaznaczają swoją obecność intensywną czerwienią lub pomarańczem.

Kolory nie kończą się tu wraz z dniem. Jeśli dopisze pogoda, królową nocy staje się zieleń. Już w pierwszej dobie mieliśmy szczęście upolować zorzę polarną. Niestety, na tym wyjeździe to była pierwsza i ostatnia zorza, jaką uwieczniłam na fotografii. To dla tych zdjęć poleciałam na północ i choć zakładałam, że zapełnię zdjęciami wszystkie karty pamięci, to momentami, w euforii, zapominałam wyciągać aparat...

Pogoda dopisywała nam prawie każdego dnia, choć myślę, że jest to moje bardzo subiektywne odczucie. Wielu ludzi stuknęłoby się w czoło, słysząc te słowa, jednocześnie widząc, jak w śniegu po kolana przedzieramy się przez silny wiatr, ledwo utrzymując pion. Może to adrenalina, może kupiona specjalnie na ten wyjazd, puchowa kurtka, a może magia tego miejsca sprawiły, że ani razu nie czułam prawdziwego zimna. Jedynie delikatny przymrozek, który w całej tej zimowej aurze był bardzo przyjemnym uczuciem.

W zimowych Lofotach zakochałam się od pierwszego spotkania i do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie piękniejszej scenerii dla tych plaż, gór i wiosek. Poczułam, że to idealne miejsce dla mnie, miłośniczki gór stęsknionej za piękną, białą zimą. Wiele osób mówi mi, że latem Lofoty też są piękne, ale moje serce bezpowrotnie skradła norweska zima. W tamtej chwili nie chciałam już nigdy uciekać przed tą porą roku w dalekie tropiki, ale jeszcze bardziej zapragnęłam odwiedzić inne rejony koła podbiegunowego.

Islandia

Wyprawa na Lofoty otworzyła przede mną całkiem nowe możliwości. Dostałam propozycję, żeby dołączyć do tygodniowej wyprawy na moją wymarzoną Islandię. To była chyba najszybciej podjęta decyzja w moim życiu. TAK. Miesiąc później pakowałam się już na kolejny wyjazd.

Islandia chyba niczym nie przypomina Lofotów. To zupełnie inna kraina, pełna kontrastów i bezkresnych przestrzeni, która o włos minęła się z granicą koła podbiegunowego. Pojechaliśmy tam wczesną wiosną, załapując się jeszcze na ostatni, topniejący już śnieg. Piszę "my", bo była to kolejna wyprawa, na którą pojechałam z grupą ludzi, tym razem nie tylko fotografów, ale doświadczonych podróżników i pasjonatów podróży. Wygląda na to, że znacznie szybciej niż myślałam, przełamałam moją niewyjaśnioną niechęć do poddania się cudzej organizacji w podróży.

Byłam jedynie członkiem wyprawy, mogłam więc w pełni oddać się podziwianiu krajobrazów, bez konieczności myślenia nad którymkolwiek z punktów naszej wspólnej drogi. Planem było zwiedzenie południowej części Islandii. Oznaczało to setki kilometrów przejechanych wzdłuż wybrzeża, dziesiątki napotkanych wodospadów, piękne miasteczka, majestatyczne góry, pola lawy i kontrastujące z nimi, olbrzymie lodowce.

Kiedy słyszę "Islandia", myślę "pustka". Nie mam na myśli krajobrazu, który pomimo przyjemnej dla oka przestrzeni, skrywa wielką różnorodność, ale ilość ludzi i wszelkiej infrastruktury, którą mamy w zwyczaju po sobie pozostawiać w najrozmaitszych miejscach na Ziemi. Chyba nie przesadzę, stwierdzając, że to jedno z najmniej dotkniętych ludzką ręką miejsc, w jakich do tej pory byłam. Natura dostępna na wyciągnięcie ręki, dzika przyroda i krajobraz potargany surowym klimatem, a to wszystko w bezkresnej przestrzeni, której koniec wyznacza jedynie linia horyzontu. Nie potrzeba biletów, przewodników ani map turystycznych, żeby zobaczyć wraki statków wyrzuconych wieki temu przez morze, żeby podziwiać strzelające wodą gejzery lub spacerować wśród siarki unoszącej się znad aktywnych terenów geotermalnych. Wszystko jest częścią tutejszej natury, dostępnej dla wszystkich, bez większych ograniczeń. W tym miejscu nasuwa się oczywisty wniosek - łatwo dostępne miejsca przyciągają wielu turystów, jednak w jakiś tajemniczy sposób rozpływają się oni w tym przepastnym polu widzenia.

Tydzień minął nam szybko, na całodziennych wypadach. Jedna po drugiej, zaliczaliśmy wszystkie najpiękniejsze miejscówki, a wieczorami wracaliśmy do położonego pośrodku pustkowia domku i grzejąc zmarznięte ciała w stojącym na tarasie jacuzzi, wypatrywaliśmy zorzy polarnej. Zobaczyliśmy chyba wszystkie „must have”, jakie da się zobaczyć w tydzień - majestatyczny wodospad Skógafoss, który w słoneczne dni ozdabia tęcza, Geysir, który co chwilę tryska wodą na kilka, a nawet kilkanaście metrów w górę. Popłynęliśmy też na pobliską wyspę Vestmannaeyjar, gdzie ze szczytu wulkanicznego krateru rozciąga się widok na stały, Islandzki ląd. Kąpiele w basenach ogrzewanych energią geotermalną, urokliwe miasteczka i zabytkowe kościoły pozwoliły nam lepiej poznać życie toczące się na co dzień na wyspie. Nie zabrakło też niecierpliwie wyczekiwanego spektaklu północnego światła.

Uwielbiam kolory jesieni. Choć nie była to aktualnie panująca pora roku, Islandię zdominowały brązy i pomarańcze, wyłaniające się spod topniejącego śniegu. Przepiękna transformacja zimy w wiosnę była dla mnie idealną scenerią do fotografii.

Dzięki temu, że nasz lot przesunięto o jeden dzień, zyskaliśmy 24 godziny na zrobienie czegoś ponad programowego. W kilka osób postanowiliśmy oderwać się od reszty grupy, wynająć auto i na własną rękę pojechać jak najdalej na wschód. Zależało nam na dotarciu do "diamentowej" plaży, na której brzeg morze i północny wiatr wyrzucają odrywające się od lodowca, olbrzymie kry. Wyrzeźbione przez fale, odbijające promienie słońca, przypominają rozrzucone na czarnym pisaku diamenty, tworząc ciekawą przestrzeń do kreatywnej fotografii.

Ten dzień zajmuje szczególne miejsce na mapie moich wspomnień. Mieliśmy do pokonania kilkaset kilometrów w jedną stronę, a wieczorem lot powrotny do domu. Wyruszyliśmy w środku nocy. Pogoda była bardzo wymagająca, niebo w całości zasłaniały chmury, a wiatr był tak silny, że z łatwością wyrwałby drzwi auta, gdyby nie prewencyjna twórczość męskiej części grupy. Na szczęście ostatnie dni potrafią zaskakiwać. Zaraz po dotarciu na miejsce wiatr ustał, a niebo rozpogodziło się, pozwalając nam nacieszyć oczy przepięknymi widokami na Vatnajökull - jeden z największych lodowców w Europie.

Jak każda podróżująca w tamte rejony turystka, bardzo liczyłam na to, żeby stanąć u podnóża aktywnego wulkanu. Będąc jeszcze w Polsce, śledziłam na bieżąco kolejne erupcje wulkanu Litli-Hrutur. Marzyłam o widoku gotującej się lawy i o tym, żeby zobaczyć, jak rozlewa się niespiesznie po jego zboczach. Niestety wszystkie drogi prowadzące w stronę krateru zostały zapobiegawczo zamknięte, uniemożliwiając tłumom gapiów koczowanie pod nowo powstałą szczeliną. Przejechaliśmy setki kilometrów drogi powrotnej, a do odlotu zostały nam zaledwie trzy godziny. Musieliśmy jeszcze zwrócić wypożyczony samochód, ale nie potrafiliśmy odpuścić, bo jak często zdarza nam się być w promieniu kilku kilometrów od potencjalnej erupcji...? Tak rozpoczął się wyścig z czasem.

Podjechaliśmy najbliżej, jak to było możliwe. Męska część załogi wyciągnęła drony, żeby poszukać wulkanu z powietrza, a ja razem z koleżanką postanowiłyśmy wspiąć się na pobliskie wzgórze, które według mojej przestrzennej intuicji, powinno nas oddzielać od krateru. Chyba nigdy tak szybko nie wbiegłam na górę. Zasapana, zatrzymując się co dwa kroki, spoglądając na zegarek i odliczając minuty do ostatniej chwili pozwalającej nam zdążyć na samolot, brnęłam zawzięcie na szczyt. Na zakończenie wyjazdu udało nam się zobaczyć to, o czym wszyscy marzyliśmy. Z bezpiecznej, ale zdecydowanie satysfakcjonującej odległości mogliśmy obserwować prawdziwy, aktywny wulkan...

Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego podsumowania tygodnia spędzonego na Islandii. Wyspa przerosła moje oczekiwania, choć zobaczyłam zaledwie jej południowy kraniec. Nie bez powodu zwą ją krainą lodu i ognia, bo chyba tylko na Islandii można jednego dnia stanąć u podnóża największego lodowca w Europie, a chwilę później zobaczyć gorącą lawę wylewającą się z wnętrza wulkanu. Niespotykana przestrzeń i przeplatające się kontrastami żywioły czynią tę wyspę naprawdę wyjątkową. To kolejne miejsce, którego magia sprawiła, że nawet taki ciepłolub, jak ja pokochał surowe zakątki północnej ziemi.

Marzę o kolejnych wyprawach na północ.