Madera - skondensowany świat, zamknięty w małej wyspie.
Kocham Maderę. Chciałam, żeby to wybrzmiało jeszcze zanim rozpiszę się o jej malowniczych krajobrazach.
PORTUGALIAO PODRÓŻACH
12/1/202213 min read
Kocham Maderę. Chciałam, żeby to wybrzmiało jeszcze zanim rozpiszę się o jej malowniczych krajobrazach i zasypię was zdjęciami niczym z pocztówek. Na pewno zauważylibyście to sami po kilku pierwszych akapitach, ale chcę, żebyście wiedzieli to już teraz. Jestem zakochana w tej wyspie. Kropka.
Na Maderę wybrałam się w nieco innym niż ostatnio stylu, bez auta, bez dziecka, bez psa. Choć podróże z córką sprawiają mi ogromną przyjemność, to myślę, że każdej matce, o ile ma taką możliwość, należy się chwila oddechu od codziennych obowiązków. W tej podróży zamiast dzieci towarzyszyła mi przyjaciółka, taka od serca. Tak samo, jak ja, na chwilę, zostawiła za sobą codzienność, żeby zwiedzić ze mną tę tajemniczą wyspę.
O Maderze wiedziałam niewiele. Nie czytałam przewodników, nie szperałam w internecie. Pojechałam trochę pod wpływem impulsu, bez większych oczekiwań czy uprzedzeń. Jedyne, czego byłam pewna, to, że będę mogła w końcu wziąć głęboki oddech, naładować wewnętrzne baterie i robić tak dużo zdjęć, jak zmieszczą moje karty pamięci. Ot, niby takie banalne marzenie, ale kto ma dzieci i zwierzęta, ten wie, że szybkie wyciągnięcie aparatu na kilka shotów na automacie to czasem maximum naszych możliwości. Nie raz zatrzymanie się na dłużej w pięknym miejscu, przycupnięcie, czy przybranie innej, bardziej strategicznej pozycji, rozstawienie statywu lub choćby przełączenie aparatu w tryb manualny, to przywilej. Tym razem czekało mnie aż 8 długich dni, pełnych przywilejów, braku konieczności nadmiernego planowania i przygód, których nie mogłam się doczekać...
W stolicy Madery, Funchal, wylądowałyśmy wieczorem. Niewiele udało nam się wtedy zobaczyć, ale zwiedzanie chciałyśmy rozpocząć z samego rana. Niepewna pogoda utrudniała nam zaplanowanie kolejnych punktów podróży, ale przecież spontan bez dzieci jest prosty jak bułka z masłem. Następnego ranka pogoda była znacznie lepsza na wschodnim krańcu wyspy. Ta całkiem spora różnica wydała nam się podejrzana. Wyspa ma przecież nie więcej niż 60 kilometrów długości i jest szeroka na zaledwie 20. Czy to możliwe, żeby dwa jej krańce miały swój oddzielny mikroklimat? Ruszyłyśmy więc na wschód, tam, gdzie mogłyśmy złapać ostatnie tego dnia promienie słońca.
"Madera jest jak Hawaje", mówili, ale w pierwszej chwili poczułam się tam raczej jak na spalonym słońcem Cyprze. Hawaje są przecież bujnie zielone, pełne wysokich, wyrastających z wody gór, a nas przywitał krajobraz kamienny, pustynny, niczym z księżyca. Najbardziej wysunięty na wschód Madery jest Ponta de São Lourenço (Półwysep Św. Wawrzyńca). Skalisty, potargany wiatrem i słońcem półwysep, na którym nie ma żadnej roślinności, poza tymi najwytrwalszymi okazami. Jedynie sucha trawa, kaktusy i sukulenty, które co kilka kroków wychylały się zza kamieni, leżących na czerwonej, księżycowej ziemi. Wiatr tego dnia był bardzo silny. Zrobiłyśmy krótki trekking wzdłuż półwyspu, dosłownie walcząc, żeby utrzymać się na nogach i jakby z zegarkiem pogodowym w ręku, tuż przed pierwszym deszczem złapałyśmy autobus powrotny.
Bardzo lubię pustynny krajobraz. Kocham przestrzeń, a im bardziej różni się ona od tego, co widzę na co dzień, tym lepiej. Nie tego jednak spodziewałam się po Maderze. W pierwszej chwili czułam się trochę oszukana, jakby wszystkie zdjęcia z internetu pokazywały całkiem inną wyspę. Wystarczyło kilkadziesiąt minut i kilkanaście przejechanych kilometrów, aby przekonać się, że wbrew pierwszym wrażeniom, znajdę tu jednak znacznie więcej, niż się spodziewałam.
Madera to zdecydowanie wyspa różnorodności. Nie tylko pogoda zmienia się tu z kilometra na kilometr. Nie raz to, co na świecie dzielą setki, a nawet tysiące kilometrów, na tej wyspie znajdziemy na zaledwie kilku kilometrach kwadratowych. Jednego dnia poczujemy się jak na suchej, spalonej słońcem pustyni, drugiego jak w amazońskiej, tropikalnie wilgotnej dżungli. Na większości wyspy roślinność jest niezwykle obfita i egzotyczna. Madera nie bez powodu nazywana jest pływającym ogrodem lub wyspą wiecznej wiosny. Bujnie kwitnące kwiaty, storczyki, prymule, lilie, fiołki, monstery, egzotyczne drzewa, palmy, mimozy, eukaliptusy, sosny, a nawet rośliny subtropikalne - niektóre do niedawna były dla mnie tylko słowem, reprezentującym jakiś ładny, kolorowy obrazek pojawiający się w wyszukiwarce Google'a. Wszystkie możemy znaleźć na wyspie, rosnące dziko, a przyroda nie zasypia tu nigdy, bo przyjazny dla niej klimat utrzymuje się przez cały rok.


Ważnym elementem maderyjskiej flory są lasy wawrzynowe (Laurisilva) lub inaczej lasy laurowe, które wytrwale porastają górskie zbocza od milionów lat. Ten pradawny las, choć kiedyś pokrywał większą część Europy, można spotkać dziś już tylko w trzech miejscach na świecie, co czyni Maderę i jej otulający przyrodę klimat jeszcze bardziej wyjątkowymi. Las mglisty jest też wyjątkowy sam w sobie. Nie tylko dlatego, że spowity jest niemal bez przerwy gęstą mgłą, która dla mnie była najbardziej osobliwym zjawiskiem, ale dlatego, że sam dla siebie wytwarza mikroklimat, zaspokaja własne zapotrzebowanie na wodę i zaopatruje całą wyspę w wodę pitną. Spacer wzdłuż niosących wodę lewad* to symfonia zapachów. Wilgotne, chłodne, pachnące zielenią powietrze a w nim nuta mięty, a nawet eukaliptusa sprawiały, że choć same drogi wzdłuż lewad są zazwyczaj mało spektakularne, to spacer zdawał się mieć działanie kojące i lecznicze, wtłaczając do płuc masy świeżego, wilgotnego powietrza.


Nie sama roślinność Madery jest różnorodna. Odniosłam wrażenie, że cała wyspa jest mieszanką wielu regionów świata, kultur, architektury czy kuchni. Kilka razy zdarzyło mi się przyłapać w głowie myśl "Gdzie ja właściwie jestem...". Azja? Nie... zaraz, Kuba! Miejscowe domy momentami przypominały mi bogate, pilnie strzeżone posiadłości kubańskiej mafii, innym razem prowincjonalne, śródziemnomorskie domki w towarzystwie winnic, za to na górskich zboczach, chatki pod palmami otoczone były kaskadującymi uprawami, wypisz wymaluj jak w Azji. W trudniej dostępnych wyżej położonych miejscach były to dziwne, bezkształtne chaty niczym z horrorów. Gdzieniegdzie dało się dostrzec tradycyjne, portugalskie elementy takie jak zdobione kafle, które chyba wszystkim kojarzą się właśnie z Portugalią, ale momentami poziom mojego zagubienia kulturowego niepokojąco wzrastał.
To, co w podróży kocham chyba najbardziej, to jedzenie. Odkrywanie lokalnych smaków zazwyczaj dostarcza mi wspomnień na długie lata, sprawiając, że na samą myśl o niektórych potrawach chętnie wskoczyłabym w pierwszy samolot. Dlatego doskonale pamiętam smaki miejscowych potraw, których próbowałam podczas podróży po kontynentalnej Portugalii. Bifana, grillowane sardynki oraz ryby, ryby i jeszcze raz ryby. Na Maderze ryb nie brakuje, a największym portugalskim klasykiem jest przepyszne pastéis de nata **. Odniosłam jednak wrażenie, że łatwiej tu o przekąski kojarzące się raczej z rejonem Morza Śródziemnego jak oliwki, sery i pizzę, a lokalne mięso przygotowywane na kamiennych grillach, stojących przed malutkimi, lokalnymi restauracyjkami przypominało mi o soczystych, południowo-amerykańskich stekach.
Po wyspie poruszałyśmy się transportem publicznym i autostopem. Biorąc pod uwagę fakt, że większość autobusów kursuje jedynie wzdłuż wybrzeża, wyprawy w góry były prawdziwą logistyczną układanką. Na szlak wchodziłyśmy z jednej strony góry, a schodziłyśmy z niego z drugiej. Autobusów brak, więc trzeba było łapać stopa. Nie były to zwykle mocno uczęszczane drogi, więc, zamiast stać bezczynnie, ruszałyśmy pieszo w stronę oceanu, licząc, że wkrótce ktoś tamtędy przejedzie. Jest jednak główna droga na północ, przecinająca górzysty środek wyspy, którą dostałyśmy się do Sāo Vicente. Podróże autobusem po Maderze to kolejna, całkiem niezwykła historia. Jako kierowca z ponad 15-letnim doświadczeniem, przemierzałam już różne tereny, skaliste wybrzeża, ośnieżone góry, w prawo i w lewostronnym ruchu. Przed maderskimi kierowcami autobusów chylę jednak czoła. Manewrowanie szerokim, kilkunastometrowym pojazdem po drogach skręconych niczym spaghetti, prowadzących po stromych klifach, często na wysokościach powyżej 1500 m n.p.m, to sztuka sama w sobie. Wiem, to nie nowość, że autobusy poruszają w takich warunkach. Od razu przypomniały mi się podróże autobusem po Nepalu, ale to, co wyprawiali kierowcy na Maderze, nie równało się z niczym, co do tej pory widziałam.
Główna droga przez góry jest jedna. Żeby umożliwić mieszkańcom dogodny transport w różne rejony wyspy, autobus przecinający ją na wskroś, to tu, to tam zbacza z trasy w malutkie, wąskie dróżki. Wspina się nimi wysoko, do ostatnich domostw w okolicy, żeby zabrać tamtejszych mieszkańców i zaraz potem wracać do głównej drogi. Zanim jednak wróci, musi zawrócić... I tu zaczynał się najpiękniejszy taniec całego spektaklu. Na drogach o szerokości niespełna 3 metrów, hacząc o prywatne posesje, wychylając to czoło, to tył autobusu nad wysoką przepaść, kierowcy zawracali potężny autobus. Zjeżdżali w dół tą samą trasą, dołączali do głównej drogi, żeby pojechać nią kilka kilometrów i ponownie z niej zboczyć w następnej małej mieścinie.
Żałuję, że nie udało mi się nagrać tych najbardziej mistrzowskich manewrów, ale uwierzcie, że bujanie się na zakrętach i jednoczesne patrzenie w ekran telefonu na maderskiej drodze, nawet wprawionego kierowcę przyprawia o mdłości...
São Vicente to niewielka miejscowość leżąca w połowie długości północnego wybrzeża wyspy. Różni się ono (kto by się spodziewał) od tego południowego głównie tym, że jest mniej zaludnione, mniej zabudowane, bardziej zielone i przede wszystkim dużo bardziej wilgotne. Tu właśnie znajduje się większość piętrzących się nad oceanem klifów, których zdjęcia skusiły mnie do odwiedzenia Madery, a São Vicente jest doskonałym punktem wypadowym na większość wycieczek. Na zaplanowanie dojazdów i powrotów autobusem, nie ma co liczyć po tej stronie wyspy. Kursują zdecydowanie za rzadko i w bardzo niepraktycznych godzinach. Jeśli chce się coś zobaczyć, trzeba mieć auto, lub parę nóg gotowych do długiego marszu. Oczywiście ruszyłyśmy piechotą wzdłuż wybrzeża i wcale nie dlatego, że nie miałyśmy wyboru... Po prostu obie uwielbiamy chodzić. Czym że jest kilkanaście kilometrów w nogach, gdy się jest szczęśliwym posiadaczem psa.
Szłyśmy chwilę główną drogą ciągnącą się wzdłuż oceanu, ale przed pierwszym tunelem przecinającym górę odkryłyśmy starą, zabytkową drogę prowadzącą po jej zboczu. Zawahałyśmy się tuż przed wielkim znakiem informującym o skalnych osuwiskach, który wcale nie przypadkowo i ku przestrodze, pogięty był od uderzeń spadających kamieni. Ahoj przygodo, raz się żyje. Od tamtej chwili szłyśmy, podziwiając jedne z najbardziej malowniczych widoków, jakie widziały moje oczy. Dla takich chwil warto żyć i mieć pod ręką aparat. Moje wymarzone, hawajskie, wyrastające z oceanu góry, pokryte soczystą zielenią, otulone mgłą unoszoną przez fale rozbijające się na wulkanicznych, czarnych, pustych plażach... Taką właśnie Maderę sobie wyobrażałam, chociaż... chyba mogę śmiało powiedzieć, że ta zjawiskowa przyroda przerosła moje wszystkie fantazje.




Spacer był piękny, niestety droga po zboczu robiła się coraz mniej przyjemna. Mokra, pełna osuwisk i błota. Na nasze szczęście, najgorszy kawałek drogi ominęłyśmy, zabierając się autostopem z uroczą parą surferów, po czym wróciłyśmy na nasz widokowy szlak w bardziej przystępnym miejscu. Tropikalna wilgoć oblepiała nieco spocone ciało, ale na Maderze jest sposób na wszystko. Po drodze mijałyśmy miasta i miasteczka, a przy nich rzadko spotykane, piaszczyste plaże. To całkiem ciekawe doświadczenie, dla odmiany, zatopić stopy w prawie czarnym piachu. Woda jednak, jak dla mnie, była zdecydowanie za zimna na kąpiel.


W kilku miejscach wyspy znajdują się naturalne baseny, które są świetną alternatywą dla kąpieli przy plaży. Od otwartego oceanu odgradza je betonowy mur, który zatrzymuje wodę, pozwalając, by ogrzały ją promienie słońca. Rozbija też wysokie fale, dzięki czemu pływanie jest łatwiejsze i przyjemniejsze. Ponoć na zachodnim krańcu wyspy znajdują się największe naturalne baseny na Maderze, ale my po drodze, niedaleko miejscowości Seixal, trafiłyśmy przypadkiem na nieco mniejsze, przez co prawie puste i bardziej intymne.

Północne wybrzeże Madery jest piękne. Prawdopodobnie niezależnie od pogody. Każde zjawisko atmosferyczne dodaje mu charakteru i wcale nie potrzeba palącego słońca, żeby przebywanie nad tutejszym oceanem było przyjemne i ciekawe. Nie jest to jednak rodzaj wybrzeża przyjaznego turystom, którzy lubują się w całodziennym wylegiwaniu na plaży i pluskaniu w morskiej wodzie. Jest to wybrzeże surowe, dzikie, skaliste, czarne nie raz wietrzne, mgliste i wilgotne - po prostu wspaniałe. Żaden film nie odda tego w pełni, ale chcę się z wami podzielić, choć garstką widoków, którymi cieszyłam oczy przez te kilka dni na północy.
Kto zna mnie, choć troszkę ten wie, że moją największą miłością były i zawsze będą góry. To głównie z ich powodu trafiłyśmy na Maderę. Niestety zahipnotyzowane spacerami po wybrzeżu, zostawiłyśmy je na sam koniec pobytu i nie starczyło nam dobrej pogody, żeby nasycić się górskimi wędrówkami. Może jest to dobry powód, żeby kiedyś znów tu zawitać... Udało nam się jednak przejść jeden z najbardziej malowniczych szlaków, łączący dwa najwyższe szczyty masywu. Szlak prowadzący z górującego nad wyspą Pico Ruivo na nieco niżej położony Pico do Arieiro to raptem niewiele ponad 5,5 km, co przy naszym tempie marszu oznaczało 3-godzinny trekking. Wspominając wcześniej, że jest to najbardziej malowniczy trekking, zapomniałam dodać, że i najbardziej popularny. Prawdopodobnie jest to dość oczywista zależność. Pod oba szczyty można podjechać samochodem, co przyciąga bardzo wielu turystów. Na obu krańcach szlaku spotykałyśmy tłumy ludzi z dziećmi i psami, którzy przyjeżdżali rzucić okiem na wyspę z całkiem nowej perspektywy. Szlak był dość tłoczny na całej długości, ale to, co o nim mówią, to całkowita prawda. Czekają tu na nas niezwykłe widoki. Wystarczy zacząć schodzić z pierwszego szczytu, żeby w przeciągu chwili znaleźć się w otoczeniu skalistych gór, przez które mozolnie przetaczają się gęste chmury. Maderskie chmury to kolejna rzecz, która będzie mi się śniła po nocach. Jak to zwykle bywa w górach, z rana jest ich niewiele. Możemy wtedy dobrze przyjrzeć się wyspie. Koło południa gromadzą się w dolinach i powoli podnoszą, na koniec przetaczając się przez granie, tworząc mistyczny klimat dla wszystkich, którzy znajdują się wtedy na szlakach.
Najwyższe szczyty raz po raz zatrzymywały wędrujące chmury, dzieląc świat na pół. Po jednej stronie promienie słońca podkreślały kolory i wypukłości grani, po drugiej gęsta mgła ograniczała widoczność i wprowadzała w mroczny nastrój. Wszystko było jednak chwilowe. Ciągły ruch chmur i ta zmieniająca się gra świateł i cieni wprowadzała mnie w stan pewnej zadumy i mimo sporego ruchu na szlaku, pozwalała się odprężyć i wyciszyć.



Droga powrotna z gór była niczym droga przez krainę cieni. Późnym popołudniem gęsta mgła nie znikała już prawie wcale, wypełniając całą przestrzeń lasów i łąk. Klimat, jak na załączonym obrazku, był niepowtarzalny i, mimo że nie rozpościerały się przed nami piękne widoki (które z pewnością kryły się za mgłą), to szłyśmy, ciągle powtarzając "jak tu pięknie...".






Po tygodniu spędzonym na wyspie wiecznej wiosny czułam się, jakbym zwiedziła kawał świata. "It's a condensed world" - powiedział raz właściciel jednego z miejscowych hosteli. Skondensowany świat i prawdziwa rewia różnorodności. Gdyby tylko reszta świata mogła tak wyglądać. Czy nie tego dokładnie potrzebuje planeta, żeby natura miała i dawała idealne warunki do życia? Madera dla wielu jest miejscem powrotu do zdrowia. Od lat ludzie przybywają tu jak do sanatorium, napełnić każdą komórkę ciała świeżym, zdrowym powietrzem, nasycić wysuszoną skórę i przez chwilę żyć aktywnie, spędzając czas na pieszych wędrówkach górskich i tych u wybrzeża oceanu. Nie znajdziemy tu smogu, zapachów spalin z kopciuchów i fabryk. Ludzie żyją wolniej, zdrowiej i zapewne spokojniej. Brzmi jak idealne miejsce, w którym można zamieszkać na stałe. Jest jednak jedna, niewielka rzecz, która nie dawałaby mi spokoju... Perspektywa życia na małej wyspie na wielkim oceanie budzi we mnie jakieś niewytłumaczalne poczucie niepewności. Na razie zadowolę się krótkimi podróżami w to piękne i wyjątkowe miejsce, a zapewniam, jeszcze tu wrócę.
Zapisz się do listy mailingowej
© 2024. All rights reserved.


